Wystartowałem w etapówce MTB rozgrywanej u podnóża Babiej Góry w Beskidzie Żywieckim.
3 wyczerpujące etapy (każdy ok. 45-50 kilometrów) i 7-kilometrowa czasówka tej imprezy były moim debiutem w maratonie MTB. Aby utrudnić sobie zadanie, wybrałem najdłuższy dystans PRO. Dzięki temu przeżyłem najdłuższą serię zgonów i zmartwychwstań, o jakiej mogłem tylko zamarzyć.
Pierwszy etap (czasówkę) potraktowałem rozgrzewkowo, w luźnym ubraniu i bez zbędnych historii zająłem miejsce w środku stawki.
Drugiego dnia w Stryszawie około 200 osób ruszyło naprzeciw urozmaiconej trasie z najwyższym wzniesieniem 1111 m (Jałowiec).
Poznałem też swoich „sąsiadów”, czyli zawodników na moim poziomie, z którymi będę faktycznie rywalizował przez kolejne dni. 80% zawodników nie ma szans walczyć o czołowe lokaty, dlatego wewnętrzna, mała rywalizacja nadaje cały sens ściganiu.
Szkoda, że w ogóle nie trenowałem. Może dlatego po 20 kilometrach zaczęły łapać mnie bolesne skurcze obydwu nóg. Do końca etapu mój styl i płynność jazdy przypominały szarpaninę z ulicznym menelem.
Za Jałowcem trasa mocno opadała w dół. Szanuję. Im bliżej końca, tym większa motywacja i zastrzyk energii, zupełnie zgaszony kawałek za balonem z napisem META.
Trzeci etap – Maków Podhalański. Pierwsi wycofani zawodnicy. Stękam, lecz nie pękam.
Interwałowy profil makowskiej trasy był istnym zbawieniem. Mało pchania, dużo płynnej jazdy. Mniej doświadczeni zawodnicy tak czy inaczej zapierali się na klamkach hamulcowych, tworząc niebezpieczne sytuacje.
Jedyne co mogło zaskoczyć, to pionowy zjazd przez rów pełny trawy, błota i kamieni- nadaję ci imię BIGOS. Etap, podobnie jak poprzedni, ukończyłem w 3/4 stawki.
Finał rozegrano w Zawoi, wsi położonej u stóp Babiej Góry. Przed linią startu czuję senność, ból mięśni nóg i karku – to od ciągłego patrzenia w górę. Cel ukończenia wyścigu podtrzymuje mnie na nogach.
Od startu mozolna orka pod górę, piękne krajobrazy na wysoko położonych łąkach, zmieniane przez kamieniste zjazdy. Końcówki tego wyścigu nie powstydziłyby się zawody enduro.
Zjazd w strumieniu po gołych kamieniach ostro weryfikował umiejętności, a w kolejce już czekała nie mniej usiana skamieliną stromizna karkołomnego zjazdu – „grzędy na Wełczoniu”.
Ostatnie 2 zjazdy przyniosły mi awans o ponad 10 pozycji, dzięki czemu finał ukończyłem na 41 miejscu. W generalce zająłem miejsce 52/70. Trzeba było trenować 🙂
Przekonałem się jak wygląda ten wyścig. Gwiazda Południa pełna jest naturalnych tras o zaskakującym poziomie trudności. Kluczowy element rozgrywki to podjazdy, dzięki czemu wyścig pozostaje „krosiarską” rozgrywką. Na samych zjazdach nie da się zrobić wyniku.
Cena wpisowego to równowartość biletu w dwie strony do Norwegii, lub przejechania 1000 km autem. Są jednak rzeczy, których kupić nie można!