Startując z Wrocławia rozpocząłem krótką, 3 dniową wyprawę po Górach Stołowych i Dolnym Śląsku.
Po nocy przespanej w namiocie na polu kukurydzy, pierwszego dnia liczyło się zdobycie idealnej „bazy” przed kolejnym etapem.
Noga kręciła ciężko, dlatego zrobiłem długi postój w Ząbkowicach Śląskich, przy bardzo ładnym rynku. Na zachodzie kraju zdecydowanie widać inny styl – trochę niemiecki, może bawarski.
Do wieczora przejechałem ponad 100 km, wkraczając w bardziej górzysty teren.
Kolejnego ranka pogoda nie uległa zmianie. Pochmurno, lecz bez deszczu. Po kilku godzinach ujrzałem łańcuch Gór Stołowych.
Zacząłem zbliżać się do głównego celu, czyli drogi stu zakrętów – jednej z najpiękniejszych szos w Polsce.
Po godzinie zacząłem ostry podjazd. Ogromne, potężne skały – wrażenie z jazdy rewelacyjne. Momentami ciężko uwierzyć, że to Polska 🙂 A jednak!
W takich warunkach nie czuć zmęczenia. Cała trasa ma długość 23 km oraz 400 m przewyższenia. Liczby nie są najważniejsze, chociaż warto być świadomym, że jazda potrwa nie dłużej niż 2 godziny.
Końcowy fragment to górskie serpentyny, za którymi został ostatni zjazd do Kudowy-Zdrój.
Krótki, lecz treściwy pobyt w Górach Stołowych uznałem za bardzo udany. Granice parku opuściłem z postanowieniem, że to nie ostatnie moje słowo.
Za Kudową-Zdrój fragment jazdy krajową 8-ką, pod ciekawym wiaduktem kolejowym k. Lewina Kłodzkiego.
Zerknąłem jeszcze w stronę Masywu Śnieżnika – może kiedyś?
Po ponad 120 kilometrowej trasie, rozbiłem namiot w młodym lesie. Zostały mi 2 dni na dotarcie z tego miejsca do Warszawy. Kilometrów do pokonania – 350.
Nieźle wyspany, pilnowałem tempa przedzierając się przez Jurę Krakowsko-Częstochowską. Zamki w Mirowie i Bobolicach minąłem praktycznie w biegu. Cała Jura dostanie ode mnie drugą, oddzielną szansę.
Podczas gdy letni wieczór dobiegał końca, na liczniku pękło 200 kilometrów dystansu. Mając 3 dni wyprawowej jazdy za sobą, podjąłem decyzję o rezygnacji z kolejnego biwaku.
Oznaczało to, że w ciągu doby pokonam 350 kilometrów! Szaleńczy plan został wykonany. Niemal równo o 6 rano, zbity jak pies oglądałem panoramę Warszawy, masując sobie pośladki.